Bez kategorii

Unia Europejska jako nowe Austro-Węgry, dr Marcin Chmielowski

By 01/04/202017 lutego, 2021No Comments

Studiowanie historii przypomina rozmowę z bardzo starym człowiekiem. Kimś, kto już wiele widział i z którego opowieści można wysnuć wiedzę o tym, jak jest teraz i jak będzie, a nie tylko o tym jak było. Takie rozmowy trzeba jednak prowadzić umiejętnie. Łatwo w nich usłyszeć wymieszane ze sobą fakty dotyczące przeszłości z wyobrażeniami na jej temat. Trzeba umieć je od siebie oddzielać, ponieważ obie te kategorie mogą być przydatne dla słuchacza.
Poniższy artykuł traktuje właśnie o tym problemie: o organizacji zbiorowej pamięci i o wykorzystaniu jej w celu lepszego działania w naszym „tu i teraz”; o wzorcach, jakie mogą przyświecać działaczom oraz obserwatorom polskiej działalności na salonach Unii Europejskiej (UE). Nie jest to jednak artykuł o historii jako takiej. Nie chodzi w nim o dosłowną prawdę historyczną. Chodzi o wyobrażenie na temat historii i jego użycie w polityce. A to dwie różne sprawy.

Miejsce publikacji wymaga jeszcze jednego istotnego wyjaśnienia. Artykuł nie dotyczy w bezpośredni sposób problematyki libertariańskiej, co faktycznie mogą sugerować łaskawe ramy strony internetowej Stowarzyszenia Libertariańskiego, na której został on umieszczony. Jest to tekst w całości poświęcony zupełnie innej tematyce. Dotyczy on granic wyobraźni politycznej, jej źródeł i potencjalnych zastosowań.

Euro-wyobraźnia

Zdawać by się mogło, że Unia Europejska w swoim obecnym kształcie jest projektem nowatorskim. Rzecz jasna nie jest to ani pierwsza unia polityczna, ani też zapewne nie ostatnia, choć oczywiście posiada ona w sobie wiele nowych, innowacyjnych i osobliwie zbudowanych rozwiązań. Ale w wiązce instytucji, idei, praktyki znajdują się również stare rozwiązania, wyobrażenia, sposoby myślenia i działania. Nie tylko nowe. To często nam umyka. Z perspektywy odbiorcy informacji medialnych, bardzo często pozbawionych kontekstu i operujących poza historyczną głębią, Unia Europejska może wydać się czymś zupełnie nowym. Jednocześnie jednak możemy próbować jako Polacy przyporządkować ją do czegoś, co już znamy.

Unia, oprócz tej istniejącej, jest też Unią wyobrażoną. Jej wizerunek, funkcjonujący w danym kręgu, będzie determinował sposób gry (do tego słowa jeszcze wrócę) jaką takie lub inne środowisko – intelektualne czy polityczne – będzie w stanie z nią podjąć. Co oczywiste, wyobrażona Unia zawsze będzie jakoś oparta o tę realnie istniejącą, ale będzie przy tym jej interpretacją, utworzoną na potrzeby grupy „legendą polityczną” czy nawet mitem w rozumieniu nie potocznym, a więc nie w znaczeniu bujdy, banialuki, humbugu, a w znaczeniu opowieści mającej tłumaczyć rzeczywistość i wskazywać jednostce i grupie jej miejsce w świecie. W Polsce bardzo wyraźne są dwie takie narracje-mity. Żadna z nich nie jest odpowiednia dla kogoś, kto chciałby być skuteczny na unijnej arenie.

Mit polityczny użyty w praktyce i w sytuacji, kiedy to mamy świadomość tego, że jest mitem, może być odpowiednikiem zgrubnego planu działania pokazującego skąd się wychodzi i dokąd zmierza. To oczywiste, że nie zastąpi on umiejętnych działań i zawsze będzie potrzebował dookreślenia. Może jednak służyć jako drogowskaz. Ten z kolei może być funkcjonalny lub nie, może pomóc osiągać cele polityczne bądź też przeszkadzać w ich realizacji. Racjonalnym – z punktu widzenia współczesnej praktyki politycznej, choć niekoniecznie libertariańskim – celem politycznym polskich reprezentantów w UE jest wzmocnienie roli Polski i uzyskanie, w ramach unijnych struktur, tak dużej władzy, jak to tylko możliwe. Nawet takiej, która przekracza umiarkowany przecież potencjał jakim dysponuje Polska. To oczywiście cel na polityczne „tu i teraz”, bo jakkolwiek każda unia czy każde państwo ma swój kres, o tyle w wyobrażalnym okresie Unia z nami zostanie – w takim lub innym kształcie.

Wśród wyobrażeń czy też mitów jakie Polacy mają na temat Unii na czoło wybijają się dwa. Pierwszy z nich to wizja Unii jako spóźnionego Planu Marshalla skrzyżowanego z pomocą z Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy (UNRRA) i nie jest ważne, że obie te inicjatywy nie były europejskie, a jedynie adresowane do Europy. Chodzi o mit bogatego Zachodu, który po latach spłaca swoje moralne długi wobec Polski – kraju, który cierpiał za inne kraje i który ponosił za nie ofiary, a nie o prawdę historyczną. W tej wersji wyobrażonej rzeczywistości Unia jest przede wszystkim maszyną służącą nie tylko redystrybucji środków finansowych, ale też szacunku i historycznej sprawiedliwości. Można powiedzieć, że wizja ta jest hiperbolą i fantazją na temat idealizmu w stosunkach międzynarodowych. Niektórzy polscy byli opozycjoniści, którzy ścierali się z siłami poprzedniego systemu, a także ludzie, których marzenia o godnym i dostatnim życiu zostały ukształtowane za czasów PRL-u, właśnie pod wpływem mitu dostatniego i poukładanego Zachodu bywają nośnikami tej opowieści.

Drugi mit to mit Unii Europejskiej jako kolejnego wcielenia Związku Sowieckiego. W tym micie niepodległa Polska zostaje podstępem zwabiona do chatki Baby Jagi, gdzie zamiast łakoci znajduje więzienie. Wyobraźnia głosicieli tego mitu każe im widzieć Unię jako nieprzerwanie ewoluującą w kierunku komunistycznego super-państwa, które centralizując się, niszcząc tożsamość państw narodowych i narzucając wszystkim swoje normy – oczywiście wynaturzone – wydaje otwartą wojnę resztkom patriotów przebywających w tym ideologicznym, ekonomicznym i politycznym karcerze. Wizja ta również nosi znamiona mrocznej fantazji, zbudowanej na podstawie prymatu idealizmu w stosunkach międzynarodowych. Eurokraci muszą być nieodłącznie źli i to źli ideowo, ich wizja świata nieodmiennie nie może być inna niż lewicowa, zaś europejskie elity w celu wytrzebienia resztek „normalnie myślących”, czyli tych, którzy przez pryzmat tego akurat mitu politycznego postrzegają polityczną rzeczywistość, są gotowe unicestwić cały kontynent ze sobą włącznie. Polskie środowiska identyfikujące się jako antysystemowe lub prawicowe często niosą ze sobą taką właśnie wizję UE.

Te interpretacje rzeczywistości, mity polityczne działające niczym filtr lub okulary nakładane przez obserwatora, uczestnika czy komentatora, są oczywiście w jakiś sposób funkcjonalne. Inaczej by nie istniały. Ich funkcja polega na tym, że dzięki nim grupy i jednostki mogą rozumieć rzeczywistość unijnej polityki i w niej działać. Problem związany z użyciem tych mitów leży gdzie indziej i nie dotyczy tego, że są mitami. Nie polega on też na skrajności tych narracji. Skrajność nie jest i nie może być dyskwalifikująca, ponieważ jest względna: różne poglądy, dawniej uznawane za skrajne, są dziś poglądami głównego nurtu i na odwrót. Słabość tych mitów polega na tym, że odwołanie się do nich i budowa postrzegania świata przy ich pomocy, owocuje brakiem skuteczności. Żaden z nich nie prowadzi do rozsądnego zabiegania o interesy polskie na unijnej arenie, które libertarianin może zresztą widzieć jako interesy polskich podatników, bo żaden z nich nie akcentuje ładunku realizmu. Są to opowieści idealizujące rzeczywistość, czy to w kierunku politycznej sielanki, czy też horroru.

Pamięć słaba bądź wybiórcza
Oczywiście, bardzo prosto i łatwo buduje się dychotomie. Tym bardziej trzeba być uważnym, bo być może właśnie łatwość w ich konstruowaniu może nas zwodzić na manowce. Ale i tak warto pokazać wyjście spomiędzy dwóch idealistycznych żaren które każdego, kto nie widzi w polityce walki dobra ze złem, a jedynie walkę interesów, będą chciały zetrzeć na mąkę. Można na podstawie doświadczeń Polaków z przeszłości zbudować inną narrację niż dwie powyższe, upowszechnić inny mit polityczny, tym razem jednak taki, który pomagałby w budowaniu polityki maksymalizującej zyski.

Problem w wynalezieniu takiej tradycji polega na tym, że zbiór doświadczeń historycznych polskiej wspólnoty politycznej, obfitujący w idealistyczne klisze, jest jednak ubogi w te związane z realizmem. To oczywiście nie oznacza, że polska historia jest w nie uboga. Problem pamięci o wydarzeniach i to, czy one same miały miejsce w przeszłości, to dwie kwestie, my zaś jako wspólnota mamy większą łatwość w zapamiętywaniu historii słusznych uniesień, porywów serca, pięknych samobójstw i moralnych zwycięstw. I mamy problem z pamięcią o realizmie w polityce, o operowaniu dostępnymi siłami i środkami, a nie tymi, którymi chcielibyśmy rozporządzać. Tak skomplikowane zjawisko z pogranicza antropologii, socjologii i polityki nie jest możliwe do wyjaśnienia w realiach krótkiego artykułu publicystycznego i wymaga lat szczegółowych badań. Nasze dzieje potoczyły się tak, że atrakcyjna stała się dla naszej wspólnoty idealistyczna, a nie realistyczna percepcja polityki. Wizja polityki jako walki dobra i zła, a nie starcia interesów, sił i środków.

Częściowa amnezja historyczna powoduje, że każda nowa narracja dotycząca działania Polaków w UE, inna niż obraz sielanki lub horroru, będzie wydawała się egzotyczna i odległa. Pewnie nawet śmieszna, bo wykraczająca poza ramy tego, co my, członkowie wspólnoty, uważamy za normalne. Słaba pamięć da ostatecznie niepopularny mit polityczny, gdyż to na jej podstawie można go zbudować – oczywiście przy zastrzeżeniu, że mit, narracja, opowieść niejako pożywi się historią, będzie jej twórczym remiksem, ale może przy tym być narzędziem bieżącej polityki. Nie jest to jednak przeszkoda dla snucia publicystycznych wizji takiej nowej-starej narracji, rekonstruowania pamięci pod zadanie lepszego radzenia sobie na salonach Unii. Trzeba jednak przyznać, że próba zrobienia z zaproponowanego tu mitu czy wyobrażenia działającego narzędzia byłaby kosztowna, ponieważ zawsze istnieje jakiś koszt wejścia do głównego nurtu.

Z proponowanej tutaj perspektywy UE nie jest międzynarodową organizacją istniejącą po to, aby oddać Polsce to, co jej się należy. Nie jest też więzieniem wymyślonym specjalnie dla nas albo choćby i dla wszystkich Europejczyków. Unia nie istnieje dla Polski i interesujemy ją o tyle, o ile potrafimy zagrać w grę prowadzoną w pokojach władzy. Wcale więc nie będzie się Unia szczególnie przejmować naszymi interesami, roszczeniami czy też historycznymi fantazjami, o ile oczywiście nie będziemy potrafili jej do tego nakłonić – w końcu i my jesteśmy Unią. A ta gra, choć oczywiście podszyta ideami konkurencyjnymi wobec siebie i rywalizującymi w czasie, czego dowodem jest ewolucja struktur od napędzanych ideą chrześcijańsko-demokratyczną po napędzane ideą socjaldemokratyczną, jest jednak bardzo podobna do wszystkich wcześniejszych gier politycznych. Polega ona na uzyskaniu możliwie jak największego wpływu i zredukowania wpływów innych w zarządzaniu środkami politycznymi, a więc materialnymi i symbolicznymi zasobami uzyskanymi na drodze legalnego przymusu. Tylko tyle i aż tyle. Przynajmniej z perspektywy słabych lub średnich, gdyż o promocję swoich idealistycznych wizji organizacji przestrzeni międzynarodowej mogą zabiegać tylko silni.

Aby jednak usiąść do tej gry musimy mieć jakąś wizję pola, na którym gramy oraz przeciwników ale też i sojuszników, z którymi ją toczymy. Poszukanie najbliższej w dziejach analogii może prowadzić do uznania, że Unia Europejska to nowe i większe Austro-Węgry. A Polacy powinni wesprzeć się mitem realistycznej galicyjskiej elity politycznej, która potrafiła być skuteczna i zabiegać o polskie interesy w monarchii austro-węgierskiej.

Wiedeńczycy w Brukseli

Oczywiście, nie w sposób dosłowny. Istnieje ogrom różnic pomiędzy Unią a Austro-Węgrami. Polacy w Unii znaleźli się na swoje własne życzenie, a chęć bycia poddanym zaborom nie była kwestią, nad którą przeprowadzono referendum. Są jednak i podobieństwa. Względnie duży ale też niezbyt majętny obszar Polski możemy porównać do Galicji. Dualną monarchię można zestawić z sojuszem francusko-niemieckim. Zgadza się też rozdęta biurokracja, zbudowana w celu kupowania przychylności czerpiących z niej korzyści lokalnych elit, niemały fiskalizm, wielojęzyczność, względnie duża w porównaniu z resztą świata swoboda myśli i ekspresji. Tak samo jak i wieloetniczność i wielonarodowość parlamentu, czy to wiedeńskiego, czy unijnego. Są i inne wyraźne analogie, które mogą pomóc w formułowaniu mitu politycznego przydatnego w dzisiejszej Unii. Tak Unia, jak i Austro-Węgry, są liberalne, choć oczywiście w różny sposób. Na tle ówczesnej Europy bądź też współczesnego świata, odpowiednio stara monarchia i nowa unia zdecydowanie bardziej stawiają na wolność niż większość międzynarodowego otoczenia. W każdym z nich wielojęzyczny i wielonarodowy parlament, w przypadku Austro-Węgier interesuje nas tylko parlament austriacki, a nie węgierski (analogia nie jest i nie może być doskonała), jest polem ścierania się interesów: narodowych, grupowych, ideowych, również klasowych. I w każdym z nich zasiadają Polacy. Lub chcieliby zasiadać, gdyż osób chętnych do wzięcia biorących miejsc na biorących listach nigdy nie brakuje.

Ta podbudowa pod mit polityczny, znalezienie Unii w państwie, w którym część Polaków już kiedyś mieszkała, jest oczywiście trudna. Nie tylko dlatego, że trzeba powołać mit polskiej elity politycznej w Austro-Węgrzech i oddzielić go od mitu Galicji – podwójnego zresztą – i dobrego cesarza. Te bowiem nie są potrzebne w kontekście, o którym tu mowa. Polska historia i pamięć historyczna są, podobnie jak i nasz kraj, ponad miarę scentralizowane, co w przypadku częściowo rozłącznych historii Polaków żyjących pod trzema zaborami, a także na obczyźnie, jest zubażające dla naszej zbiorowej pamięci. Zdawać by się mogło, że historia tego, co działo się w zaborze rosyjskim, zwyczajnie przytłacza nie mniej przecież ciekawe i ważne historie dwóch pozostałych zaborów. Także w ich realistycznych tradycjach. Czy dzieje się tak ze względu na polityczną i ekonomiczną siłę Warszawy, jakby nie patrzeć, swego czasu trzeciego największego miasta Imperium Rosyjskiego? Czy może dlatego, że nie pamiętamy lub pamiętamy zbyt słabo wszystkich realistów ze wszystkich trzech zaborów, „bo musi tak być”, bo realizm w tak rozumianej polityce nie operuje dominującymi nad Wisłą terminami dobra i zła, a jedynie terminami skuteczności lub jej braku w powiększaniu własnych wpływów, a tym samym także wpływów swojej wspólnoty? Jedynym realistą z czasów zaborów, który wybił się na coś na kształt niezależności w naszej pamięci, jest Aleksander Wielopolski. O galicyjskich realistach pamięta się niestety przeważnie tylko lokalnie. Takie postacie jak Julian Dunajewski, Agenor Gołuchowski, Franciszek Smolka czy Kazimierz Badeni, o ile mają jakąś rozpoznawalność poza wąskimi kręgami historyków, to tylko rozpoznawalność, którą można określić jako bycie szeroko znanym w wąskim środowisku pasjonatów portretów Wąsatego Cesarza wieszanych w kamienicach Krakowa i Cieszyna. Jest to jednak bez znaczenia dla względnego sukcesu, jakim była polityczna siła Polaków w Wiedniu.

Względny, ponieważ był on tylko częściowy – taki, jaki mógł być w tamtych realiach politycznych. Nie doprowadził do niepodległości czy choćby stworzenia trialistycznej monarchii. Zupełnie inne zjawiska dały Polsce jej własne granice. Ale jednak sukces, ponieważ siła polityczna Polaków zdecydowanie wykraczała poza demograficzny czy ekonomiczny potencjał Galicji i Lodomerii – kraju, z którego rekrutowała się austro-polska elita polityczna. To w Austrii mieliśmy ministra skarbu Juliana Dunajewskiego, który ustabilizował budżet i uchronił monarchię przed bankructwem. Ministerstwo Skarbu nazywano zaś „polskim ministerstwem”, gdyż pracowali tam przeważnie Polacy. Polscy premierzy, Alfred Józef Potocki i Kazimierz Badeni, byli ewenementem na tle niedoreprezentowanej politycznie polskiej mniejszości w Imperium Rosyjskim i Rzeszy Niemieckiej. Polscy namiestnicy Galicji byli dowodem na polonizację jej struktur urzędniczych i samorządności.

To wszystko i wiele więcej nie stało się dlatego, że Austriacy postanowili oddać Polakom to, co im się należało i choćby częściowo spłacić krzywdę, jaką było wzięcie udziału w dwóch zaborach. To polska elita, oczywiście zupełnie różna od dzisiejszej polskiej elity politycznej, sama skutecznie zidentyfikowała Wiedeń jako arenę, na której rozgrywane są interesy i zrozumiała, że o te interesy można walczyć. A względny liberalizm polityczny Austro-Węgier, również nikomu nie dany w prezencie, funkcjonujący jako konieczność zabezpieczająca kraj przed rozpadem idącym po etnicznych szwach, przynajmniej do czasu klęski wojennej, mógł zostać użyty jako warunek umożliwiający zdobycie jakiegoś wpływu na to, co dzieje się z Polakami. I to się udało. Między innymi dlatego, że w mieszczańskich kamienicach, kawiarniach i salach wykładowych Krakowa i Lwowa odpowiednio wielu sprawnych intelektualnie i obrotnych ludzi uznało, że losy niektórych polskich interesów ważą się w Wiedniu. A skoro tak, to warto się tam zjawić i o nie zabiegać.

Obecny potencjał Polski jest większy niż ówczesnej Galicji – nie jesteśmy drugim najbiedniejszym krajem większego zrzeszenia i wyprzedzamy już nie tylko Bukowinę. Ludnościowo prezentujemy się jako europejski średniak, ale na tle państw nierzadko bardzo niewielkich to wciąż nieźle. To zdecydowanie lepsze warunki niż te, w których musieli pracować galicyjscy mężowie stanu. Można je wykorzystać realnie targując się z Unią o polskie interesy. Bez założenia, że coś się nam należy tylko dlatego, że jesteśmy Mesjaszem i bez założenia, że znaleźliśmy się na arenie śmiertelnej walki o Okcydent. Walczymy o interesy. To już i tak całkiem sporo, a na pewno dokładnie tyle, ile powinniśmy być w stanie unieść.

Marcin Chmielowski

Artykuł pierwotnie ukazał się w magazynie Myśl.pl. Tutaj prezentujemy go w zmodyfikowanej przez Autora wersji, znacznie różniącej się od pierwodruku.